wpatrzyła w niebieskie niebo, rzeźbione w srebrne, przezroczyste chmurki, i stała tak w białej koszulinie, czerwonej spódnicy, bosa... Koszulina rozpięła się na szyi, po promieniach słońca drgało życiem i utajoną rozkoszą białe ciało o różowej za skórą krwi, wydobywanej ciepłem słońca. Zamyślona patrzała w niebo, srebrne chmurki rozpływały się wolno w niebieskiem przeźroczu.
— I moja dusza tak się rozpłynie w kochaniu, jak te chmurki na niebie. I nie zostanie ze mnie nic, ciało w ziemi, a kochanie w niebie. Skąd przyszło, tam i poleci...
Zabrzęczało na szybie, dziewczyna drgnęła.
— Wiktuś, już czas na sumę — dał się słyszeć głos chłopaka z za okna.
— Nie właź do chałupy — zawołała dziopa — sama jestem...
— Co mam włazić, siędę na przyzbie i zaczekam.
— Czego?...
— Pójdziemy razem do kościoła.
— Sama trafię!...
— Wiem o tem, ale ja nie trafię, zaprowadzisz mnie, ino się spiesz, już dzwonią.
— Leć sam, nie pójdę z tobą.
Strona:Życie tygodnik Rok I (1897) - Wybór.djvu/16
Ta strona została przepisana.