W kościele tłok był wielki, nabożeństwo wspaniałe, ludu moc. Dwóch księży przed wielkim ołtarzem w złocistych ornatach, jarzące świece, chłopcy w białych komżach, dym kadzideł, płynący w górę, a po obu stronach wielkiego ołtarza w ławkach, pomalowanych na czerwono, siedziało państwo. Wikta podniosła wzrok i zobaczyła promienie oczu panicza, lecące ku niej. Zadrżała z radości i strachu, uklękła, pochyliła głowę, aby się skryć wśród tłumów... Prostowała się powoli, rzucając wzrok na czerwoną ławkę. Panicz szeptał do panienki i oboje razem spojrzeli na nią. Ciepła krew z serca popłynęła jej do głowy i okrasiła twarz. Czuła rumieńce, wargi drżały utajoną prośbą, serce się rozpierało, rosło i biło gwałtownie.
Zadzwoniono na podniesienie; nowe kłęby kadzideł zasłoniły panicza; Wikta pochyliła się za drugimi — odetchnęła głęboko, zaczęła się modlić, sama nie wiedziała o co: o śmierć szczęśliwą, choć zdrowie z niej tryskało; o miłosierdzie, choć szczęście ją rozpierało. Nie wiedziała, o co, ale się modliła gorąco, i to jej robiło ulgę, rozrzewniało ją, przywracało spokój, porządkując myśli.
Dano znak do procesyi. Chorągwie stanęły
Strona:Życie tygodnik Rok I (1897) - Wybór.djvu/23
Ta strona została przepisana.