Strona:Życie tygodnik Rok I (1897) - Wybór.djvu/25

Ta strona została przepisana.

— Wikta! — szepnęły towarzyszki.
Powstała, i nie śmiejąc spojrzeć, poszła za drugiemi.
Słońce świeciło, bęben bił, dzwony kołysały powietrze, lipy w górze szumiały, lud śpiewał, fala jego z kapiącym od złota baldachimem w środku, płynęła, różnobarwne chorągwie powiewały cicho i majestatycznie...
Powoli cała masa wtłoczyła się do kościoła, Sakrament ustawiono na ołtarzu, lud zaśpiewał:

Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny,
Zmiłuj się nad nami...

i nabożeństwo skończone.
Zaroiło się na placu poza cmentarzem i rozweseliło. Wikta w gronie rówieśniczek stanęła na schodach u wyjścia...
Jednocześnie zajechał powóz i stanął. Najstarsza z pań przywołała Wiktę giestem i uśmiechem, panicz siedział na przodzie.
Na dziewczynę buchnęły ognie, drżała, nogi się pod nią uginały, kroku zrobić nic mogła.
— Pani cię woła — szepnęły do Wikty dziewczęta.