Strona:Życie tygodnik Rok I (1897) - Wybór.djvu/26

Ta strona została przepisana.

Maryna ujęła ją za rękę i podprowadziła.
— Jak ci na imię? — spytała pani.
— Wikta — odpowiedziała cichutko.
Panicz wlepiał w nią swe czarne ślepia i uśmiechał się tak jakoś ciepło, że uśmiech jego wrażał się w głębię jej serca — bladła.
— Wikciu, a wiesz ty, że jesteś śliczna — zawołała panienka.
Wikta spuściła oczy milcząc.
— Szkoda, że nie jestem malarzem — szepnął panicz.
— Wymalowałbyś ją wśród kłosów pszenicy i czerwonych maków, stojącą z sierpem w ręku, w koszulinie i niebieskim gorsecie. Żar słońca pali, mocne cienie, natura omdlewa.
Wikta spojrzała na panicza i znowu zapłoniona, oczy przysłoniła powiekami. Ślepia swe urażał w nią i tak się jakoś czulił, że aż jej serce drżało.
— Ależ to prawdziwy typ wiejskiej piękności. Szkoda, że ja nie umiem tyle, aby się porwać na takie dzieło...
— Wikciu, jeszcze raz spojrzyj — szeptał panicz.
Lecz Wikta, drżąc z rozkosznego strachu, nie spojrzała.