— Ani się nie utopię, ani się nie zabiję... A choćby — dokończył cicho — to na to wszystko mam czas.
Ostatnia myśl uspokoiła go, poszedł wolno do domu sam jeden, nikogo na gościńcu nie było. Słońce, długi, żółty gościniec, ginący w zieleni i jasne, wielkie, puste błonia przecięte rzeczką o srebrem świecącej się wodzie.
— Sam na Bożym świecie sierota i ona, jedyna moja, — a nie moja i moją nie będzie. A bez co, Najświętsza Panienko, bez co — i la czego jej nic ratujesz?...
Rozczulił się, łzy otarł rękawem i zawstydzony niemi, pognał prosto do chałupy.
Słońce się zniżyło, od zachodu jęknął wiatr i wary rozganiał, białe chmurki wyskakiwały z błękitnego przeźrocza i skupiały, jak gdyby się witały z dalekiej podróży.
Wikta w świątecznym gorsecie i białej, cienkiej koszuli o haftowanej kryzie u szyi, w chusteczce na głowie, wysunęła się z izby, obejrzała się do koła, zagłębiając wzrok w niebieskie sklepienie zawieszone nad ziemią. Miała wzrok sokoli — oczy wypatrywała — nikogo. Białe chaty, zieleń pod nogami, żółty gościniec,
Strona:Życie tygodnik Rok I (1897) - Wybór.djvu/30
Ta strona została przepisana.