Cofała się w głąb brzóz wystraszona.
Otworzyły się drzwi pałacu, na werandę wyszedł panicz, zbliżył się do balustrady, przyłożył dłoń do czoła i patrzał.
Wikta cofała się, ustępując za białe brzozy.
— Za nic nie pójdę tam, za nic — szeptała — ze wstydu, wolę się zapaść pod ziemię.
Panicz stał w jednem miejscu i patrzał z przyłożoną dłonią do czoła. Dziewczę przytulone do brzozy czekało. Panicz zbiegł ze schodów werandy. Wikta wystraszona pocichu wymknęła się z zagajnika brzóz i całym pędem uciekała. Strach i wstyd gnały ją. Dopadła do olszyny na rozłogach, stanęła zdyszana i odwróciła się.
Dwór zakryły drzewa, panicza nie było widać. Zdawało się dziewczynie, że wśród świerków zamajaczał granatowy kontusik i białe rękawy, lecz się jej tak zdawało, bo raz tylko mignęło i znikło.
— Głowę mam nabitą Jędrkiem i ślepia mnie oszukują, szeptała. Cóż teraz pocznę?... Do dworu za nic nie wrócę, na nieszpory zapóźno. Dlaczegóżeś uciekała? Trza było iść — nie zjadłby cię! A jakby cię chciał całować?... Nie dałabym się. Albo to nie ma tyle mocy we
Strona:Życie tygodnik Rok I (1897) - Wybór.djvu/50
Ta strona została przepisana.