wkrótce opuściła ją na ramię. Gniew w niej grał, bo Jędrek jakoś panicza z przed oczu jej zasłaniał.
Skończyło się okopywanie, kosiarze ładowali kosy, klepiąc je młotkami na babkach. Dziewczęta wyszukiwały grabi.
Kośba, rozkosz dla młodości! Kosy połyskują na słońcu, a wyciągnięci długim łańcuchem kosiarze, kładą świeże pokosy trawy. Słońce grzeje, skowronek wzlatuje w górę i przyśpiewuje robotnikom...
Ojciec Wikty miał dwie morgi gęstej i wysokiej koniczyny, że w nią kosy wrazić nie było można.
Wikta radziła wezwać do kosiarki Jędrka, jako najmocniejszego parobka we wsi.
— Jeźli on nie poradzi — mówiła — to nikt...
— Abo to przyjdzie — odparł ojciec — chłopaka odepchnęłaś i wyprzysiągł się, że już nigdy nie postanie na naszym zagonie.
I znowu to »nigdy« szarpnęło sercem dziewczyny, że aż ognie buchnęły jej na twarz. Aby ich nie pokazać ojcu, uciekła z izby. Na świeżem powietrzu odetchnęła i spojrzała głęboko w świat, jak gdyby oczami szukała ratunku.
Strona:Życie tygodnik Rok I (1897) - Wybór.djvu/55
Ta strona została przepisana.