Strona:Żywe kamienie.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

„Chle — ba!.. Dla dominikanów chleba!..“
Daremnie klekotał naprzykrzony dzwonek torby, daremnie mnich czekał, żebrał i Pana Boga chwalił. Wreszcie, zgorszony ludzi skąpstwem, łokciami przepchał się do kramu. Przyjrzawszy się bacznie kupcowi, gorszy się jeszcze bardziej i ramieniem a palcem sprężonym, ni to włócznią, wprost w jego oczy mierzy:
„A rańtuch twój żółty z ramion — gdzie?!.. Myślisz, nie poznająć ludzie, coś za jeden, po grzechów twoich smrodzie, Lewito?!.. Włochatemi łapami w klejnotach czarować tu przyszedłeś chrześcijan jak ropuchami?!..“
Zadarł mnich głowę do góry, poziomo wystawia się ta jego broda miedziana u szyi:
„Cieszcie się djabłowie, którzy nad tym kramem unosicie się chmarą! Babilonia się czyni. Nie nakarmiliście djabły grzechu kobiecego miodem i patoką wszystką, nie nasyciliście żarłoczności jego wszeteczeństwem i brzydliwością ziemi, owo kamienie klejnotne łykać mu dajecie, aby się zatwardziły serca kobiet, a razem serca mężów i miłośników ich... Huu! jak się cieszą djabły, jak pląsają kołem, zczepiwszy się ogonami!..
„Nie baczę nawet, nad czyją to głową najraźniej wyskakują,“ — mówił wodząc surowem okiem po ludziach i zatrzymując mimowoli spojrzenie na onej dziewczynie z wiankiem róż u czepca. — „Nie baczę, nad czyją to głową... (powtarzały mu się słowa, zmylone jej urodą)... Nie baczę wcale! Ale temu może na dzisiejszą jeszcze noc śmierć się tym znakiem wróży.