Strona:Żywe kamienie.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie mam zmiłowania! Niech idzie, niech idzie na sąd ostateczny ze szkaradą skąpstwa swego na ziemi i tym najczarniejszym grzechem Babilonii, którym i djabeł niejeden paskudzić się nie raczy... A owoż to! owoż wam kobiety za poły mnie teraz targać i szczypać w ramiona: jaki grzech to? jakie jego nazwanie? Wam i do skruchy przez ciekawość! Wam i do nieba przez nią droga! Wam i lęk piekła jeszcze ciekawością z oczu płacze! Nie powiem. Nie nazwę. Abym onych nad waszemi głowami nie ucieszył zanadto. Odstąpcież! — Satis, skończyłem, amen.... Chle — ba! — dla dominikanów chleba!“
Śćmiły się kobietom rozblaski cudownych kamieni: nazbyt gburnie zgasił im je mnich. A i królewskie w rojeniach nałożnice, księżne panie dumne w klejnotów tęczy, stały oto za służki skomliwe, głaszczące z lękiem rękawy zagniewanego mnicha.
Opodal tymczasem innym niepokojem zaroiły się tłumy: za chłopcem kościelnym wstępował oto w sukiennice śmierci obwoływacz. Kroczył wolno, posuwał się ni to słup czarny, a z pod czarnej larwy, rozciętej przed licem w ramiona krzyża, obwieszczał swe codzienne wieści krucze. Pobrzękiwał przed nim raz po raz cichy dzwonek śmierci. Szła ta zmora w najgęstsze ciżby ludzkie tym niesamowitym spokojem kroku, który i mury chyba przeniknie.
I obwołuje się głucho:
„Ja Radocha, grzesznica, ludziom nazbyt miła, zmarłam tej nocy w przepychu i bogactwie sprośnem, w całego dobytku kościołowi darowaniu,