Strona:Żywe kamienie.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

odgadywały one półzwierze, że tak się panowie przyoblekają do kobiet. I zagziła się do życia płochości ponura czereda potępionych, chwytając się pazurami płaszcza zalotnika. Rzekłbyś, ta szatanów chmara, zażegnywana przez dominikanina, opadła oto na ziemię, rzuca się na swój żer grzechu, obtańcowuje go kołem wyjców.
Wyrwał jednemu z nich kij z pod pachy, oczyścił miejsce przed sobą, rozszerzył koło tych djabłów. A oni otaczają go zdala, jak te szakale. Na niejednym czubie płonie mycka czerwona, a z rozognionej rany pyska szczerzą się zębiska żółte chichotem urągliwym. Wyciągają ku niemu kostyry swoje ni to widły piekieł.
Przypomniał słowa dominikanina z przed kramu: komu to, dziś może jeszcze, śmierć się tym znakiem wróży?
I w otrząsie nagłym przysłonił oburącz twarz przed trzecim już dziś zwidem czerwonej rękawicy króla...
Wśród trędowatych zakotłowało się tymczasem. Co raźniejszy wyskakiwał z gromady na drągach swoich. — „Brat!.. Braciszek!“ dało się słyszeć z gęby niejednej, której zaraza mowy jeszcze nie odjęła.
Wstąpił brat franciszkanin między te kaleki i rozstawi nad nimi skrzydła habitu.
„Srodze was pan Bóg pokarał za grzechy wasze, bracia trądem zdjęci.“
A oni nuże łasić mu się pod ramiona i skomleć za jałmużną litościwego dotknięcia, a bardziej jeszcze