Strona:Żywe kamienie.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

„Nie mocen jestem wziąć na się twej męki na zwykłem miejscu kaźni, — ale duszę twą piekłu wydrzeć mogę, by bodaj w czyscu nie traciła nadziei... Gdy ci czasu na pokutę nie dano, gdy dla twej duszy już tylko piekieł beznadzieja, — przerzuć, bracie zbrodniu, grzech twój śmiertelny na moje barki zakonnika, w żarliwość moich pacierzy! w moje serce mnisze!..“
Węgiel rozżarzony chyba podał mu w usta rycerz w gwałtownym pocałunku warg swoich.
Bo żar jakowyś warem krwi rycerskiej rozlewać się wraz począł mnichowi po żyłach.
Więc imał się czemprędzej pacierzy.
Ludzie z rynku nagarnęli się było tymczasem do sukiennic; wśród nich wielu panów, coś groźnie pomrukujących na króla. Z korzennego kramu wyskoczą nagle dwaj rycerze z białą chustą maura jak z żaglem w rękach. I w jednej chwili ta chusta znalazła się na skazanym, zatulając i głowę jego. Postacią maura uprowadzają go ze sobą ci ratownicy. Familia to snadź była, bo, świadcząc mu tę pomoc w ostatnim docisku losu, czyni to jednak z urągowiskiem, — jak to w rodzinie.
„Panny mu się zachciało!.. Ojcowiznę całą przepaskudził na te Muzy i żonglery, na włóczęgi tęskliwe, na błędne rycerstwo i graalowe szukanie... Wszystkich królów ziemi na to zjeździł, by się złakomić nakoniec na fartuszek i wianuszek grodzki... Panny! — (już i kułak niejednego familianta wbija mu tę wymówkę pod żebro). — Żenić może się chciałeś?