Strona:Żywe kamienie.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

izby... I tak oto zrodziła się plotka: że na odpuście dzisiejszym bawią, nikomu nie znani, — Lancelot najwaleczniejszy i Parsifal sam!..
„Coś tu dziś będzie... Coś się w mieście stanie...“ — szeptano do się na rogach ulic.
Zamożnością ustatecznieni mieszczanie, wiadomo, nigdy niczemu nie wierzą, — osobliwie, by coś jutro miało być inaczej, niż było wczoraj. Ich gniewały tylko gawędy gołoty wszelkiej. A nadewszystko to ich tłoczenie się teraz oto za mnichem i nawoływanie do się miasta całego. Więc po długich odymaniach się, ledwie na zamknięcie pochodu, przyłączyć się raczyli do procesyi, wszczętej bez księży i chorągwi, a nadewszystko tak bez ładu i poszanowania miejskich godności. —
Oto w szerokich swych strojach, pobożnie, pod czarnemi rańtuchy stąpają matrony. Rozchwiane kaczym krokiem powagi, prawią między sobą o wyroku królewskim, kokoszą się cnotą i rezonem, temu osobliwie rade, że przysmalać mistrz będzie djabelskiego syna, jak tę kiełbasę na patyku!
Za matronami postępują młode niewiasty: odświętnie, w jupkach baniastych i tak suto pod piersią wypiętych, że się każda jak brzemienna zdała. Te, paluszki, ledwie wychylone z rękawów ciasnych, splatając na onej fałdzie szaty, kroczą sztywno, układnie i zszeptują się między sobą o skazanym rycerzu w smęcie i wzgardliwości zarazem:
„I patrzcież: gdzie się przypytał!.. Za jabłka świeże w grodzie jaki orzech suchy na zamku wolał!..