i z przeżytków nawet, prawnuczy już chyba pogrobowiec tych żywych kamieni po grobach kościołów, — duchem zapóźniony slavonus!..“
Tak myślał goliard, z coraz to większym niepokojem przebiegając ulice. „Czyżby już pojman był?“ — szeptał do się w trwodze. Więc raz jeszcze przeszedł sukiennice, zaglądając nawet do kramów, bez końca rynek na wsze strony przebiegał, — aż mu to obrzydziły dwa gbury jakoweś, nazbyt już często ukazujące się w pobliżu jego. I z coraz to jawniejszym popłochem w oczach snuł się po przyrynkach, błąkał po wszystkich zapiecach i zakamarkach tych murów; aż wreszcie z biegiem cuchnącego ścieku zanurzył się w jakiś zaułek, ni to w piwnicę: —
Czarne prawie ściany, nie ulicy a lochu, zbliżone do się na rozpostarcie ramion, wiodą go wprost pod okna jakoweś i, ciemną jak grób jamą, wyprowadzają, ni to na placyk tej uliczki, na kamienną cembrowinę studni pod gankiem, z którego sypią się w tej chwili jak gruszki szczury spłoszone. Dalej w ponurości tych murów nad ściekiem już tylko te okienka nędzarne: ziejące paszcze trądu i czarnego powietrza. Na ludzi lepiej tu nie patrzeć. Nie twarze mają, a saraceńskie chyba mordy pomsty, ślinę żmij w pyskach, a w ślepiach wszystkie klątwy i urzeczenia na kalectwo lub śmierć nagłą. Ledwieś się z widoku tych potworów nędzy otrząsnął, a błyśnie na cię białkami i wyszczerzy się kłem w gębie jedynym jaka jędza u bramy, prosząca do swego zamtuza — na lubość ze śmiercią kościaną chyba, przepasaną w biodrach czerwoną
Strona:Żywe kamienie.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.