„Widzieli mnie pewnie z rycerzem, — myśli tymczasem goliard. — I za moim śladem szukają teraz jego tropu.“
Dogonili go znów i mijają tym razem. A swem chytrem, przenikającem wejrzeniem witają jakby i w nim zbrodnię przyszłą.
Na to wejrzenie szakali krew uderzyła mu nagle do głowy.
Z buta, czy z pod płaszcza, — nie rozróżnisz w ruchu gwałtownym, — wytargnął wagancki nóż składany. Otworzył go z chrzęstem twardego zatrzasku. I chustą okutał rękojeść wraz z kułakiem, by mocniej nóż osadzić w trzonie i garści.
Dziki ryś woli i swobody rozdął nagle nozdrza w krwawym zaułku grodu, — jawny już nienawistnik społeczności grodzkiej.
Lecz oni mijają go z chmurną pewnością siebie, która zdała się powiadać: „przyjdzie i na cię pora!..“ A odchodząc, zagadali nagle do siebie te gnuśniki oba: — o skoczce coś tam prawią między sobą.
I stąpaniem wołów oddalają się powoli — stróże mienia i spokoju mieszczan.
Lecz oto czoło procesyi zbliża się tymczasem do świątyni, w całości jeszcze nie widnej, tembardziej odczutej, bo w przedwieczornem słońcu kładł się na ten kawał miasta głęboki cień tumu. Nad czerwienie dachów, nad wielkie ich skosy i załamania bezładne, —
Strona:Żywe kamienie.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.