nad cały ten chaos ludzkiego murowiska, — wychylają się gór spokojem obie wieże kościelne.
Za iglice podniebne, między obłoków przeloty, wypiętrzyć je chciała zuchwałość murarza. Alić króla wola ułamała je w połowie, wieńcząc ich rozłomy w dwie korony olbrzymie, aby tem straszniejszą zdała się wysokość tych wpół przełamanych iglic, sterczących nad grodem za dwie góry wieżate z koroną u wyniosłych czół, — aby przypominały ludziom słowa Pisma, że Bóg jest wysoki, straszny, król wielki nade wszystką ziemię!
Uczepiły się tych gór słupy strzeliste i piętrzą się ostremi łukami jak na monstrancyach: wzwyż i wzwyż. Zaś one z głazu wstęgi ustrzępione, niczem kwietnych umajeń łuki, te słupy bruzdkowane, jakby wód ociekających zastygłością, czoła onych kolumn pod fontanny tryszczem skamieniałym: wszystko to zda się jakby tryumfalnem umajeniem Bożego domu.
Zaś to rozkwiecenie i głazów nawet samych pod kształtującą dłonią człeczą rozpajęcza się w oczach, rozdymia górą w szarosrebrzystą omgłę ciosu, w rosistość ożyłego głazu: — w niedokształceń twórczych mgławicę, wstępującą na wyże kościoła, jak ta rosa Heron na Syon.
Wynurzają się z niej tryumfem dnia szóstego postaci w kamieniu człecze. Pełno ich wszędzie. Po mrokach błędnych gdzieś ganków na wysokościach, po węgłach i graniach hen, na tej górze muru, po zrębach i okopach dziwnie rojnych, — wszędy tłoczą się kamienie żywe. Że zaś ich kształtu i świętości znaku
Strona:Żywe kamienie.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.