procesyę, — jak te klucze za żórawiem, dogarniali się ludzie z zaułków — tłumem, motłochem, ciżbą...
W otrząsie zaniepokojonych sumień zamykali kupcy czemprędzej swe kramy.
Szumem ludu, jak wielkiemi wody, wypełniły się ulice.
Dom Boga i ludu, który gwałtom i zdzierstwu możnych tak hardo się przeciwi, ludu zamek w grodzie, sporny zamkom panów, wzywa oto teraz i wzywa przynaglaniem dzwonów. Więc pośpieszają rzesze wszystkie. I zda się, że oto ludu świąteczną nadzieją rozdzwaniają się w tej chwili dzwony:
„Potargane będą pęta zniewolenia mego!... Żyć będę duszą moją.“
Mury grodu ogarniają jak gdyby życia i świata krańce w sąsiedzkiem przytuleniu. Nie mógł się temu nadziwić goliard, gdy, wybłąkawszy się z krętego zaułka, wstąpił niebawem, niczem na płyty zamkowego podwórca, na śliskie głazy ulicy złotników i płatnerzy, górą omal że nie zamkniętej sutemi okapami kamienic. Więc mrocznie i tu było, ale jak w kościele: rzekniesz, dla zciszenia zgiełków, a myśli skupienia.
Powaga i stateczność tej ulicy ustateczniły wnet i goliarda. Schował nóż, poprawił czemprędzej płaszcza i kaptura, by w onym tu dostatku nie czynić sobą osoby nazbyt lichej.
Strona:Żywe kamienie.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.