Strona:Żywe kamienie.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

„Czołem biję! — kłaniał się przed pustym progiem jego domu. — Poesim czynisz młotem — bezkorzystną! — Alić dzieło twoje daremnie na ulicę wystawiasz: miną gapie — niezrozumieniem. I nie pochwalą cię na ratuszu. To-ć wróżę, brat twój wędrowny. Bywaj!“.
Tuż nad głową jego otwarło się z trzaskiem okienko wykusza.
„Witaj, goliardzie! Niech ci Bóg da długie zdrowie za to wszystko, coś nagadał rycerzom na rynku. Właśnie spełniam to zdrowie twoje w medyacyi nad winem. Więc pośpieszaj czemprędzej do mnie, na górę, bo samemu cni się przy dzbanie... Baby żadnej u mnie w domu niema, — więc się nie bój!“
Widzi goliard: — leży broda siwa na skórzanym fartuchu, po pas sięga. Przy niej ramiona ni to z powróseł, po za łokieć, jak u rzeźnika, — gołe. I gęba w ogniu cała.
Vulcanus, widzę, prosi! Niechże się na mnie nie pogniewa boski kowal oręża, — ale kościół, ale nieszpory!..“
Tem się goliard tłómaczył, by nie mówić o sprawie rycerza, która mu z ulic zejść nie pozwala, a beztroski przy czarce żadną miarą doznać teraz nie pozwoli. — „Ale kościół, ale nieszpory!..“
„Kłaniaj się kanonikowi i dobrodzice!“ — warknie bas nad jego głową. I gniewnie zatrzasnęło się okienko wykusza.
„Oho, kacerz!..“ — roześmiał się goliard i nad konceptem jego i nad swoim wraz domysłem.