Strona:Żywe kamienie.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

wielkiem okiem kościoła: — pod różycą tumu w purpury i fioletów przyćmieniu.
Sam tu był, sam jeden w nikłości postaci swojej. Gród cały nabił się już było do wnętrza tej Arki; brzęczy w niej jak w ulu lud wszystek.
I zdało się klerkowi, któremu nawet wiary wyraz mąciły Muzy pogańskie, że niebawem, pod gęste dzwonki ministrantów, gdy się lud cały pokotem pochyli, hukną organy same na Podniesienie:
„Oto wieczyste źródło Nektaru i Ambrozyi! Oto jabłoń najpłodniejsza z ogrodu Hery! Oto Graala czara z Kalwaryi Monsalwatu! — I kędyż, kędyż wam, szaleńce, szukać jej jeszcze po świecie?!..“
Ale kościół swoje, niespokojny duch człeczy swoje. I wiecznie pono szukać będzie po bezkresach cudotwórczej mocy jakowejś — na starcie smutków z oblicza ziemi, na odnowienie serc wszystkich!
Oto na samych dźwierzach kościoła, — odkryły to już żaki, — kędy w gęstym szeregu czwórlistków spiżowych, widnieją opowieści wszystkich klęsk rodzaju ludzkiego, od wygnania z raju począwszy, i ratunków wiary, — oto w ostatniego listka ramie widać konia długiego jak łasica, a na nim rycerzy dwóch z wzniesionemi jak na tryumf mieczami. Nikt inny to, jeno Parsifal i Lancelot, wyruszający na graalowe szukanie.
I na wrota kościoła nawet, postaciami ze śpiżu, wtargnęły żonglerowych opowieści duchy.
Ogromna wpuklina na piersiach katedry, ni to na sercu jej samem, chłonie, rzekniesz, ku otwartym wrotom wnętrza.