murów gołębie kościelne i nuże chmarą białą wiać a wiać nad placem...
„Królowa pani!“ — krzykną kobiety mnichowi w ucho. I pchną go, by sam ku niej zeszedł.
Pogięty, przełaman w pasie, głową jeno wygoloną widny, z rozstawionemi jak u pływaka ramionami, zstępował, spływał mnich ze schodów kościoła ku strzemionom Pani.
„...Twoich ja praw spowiednika naruszać nie życzę. Ani okrutnemu wyrokowi króla przeciwić się nie śmiem. Przecie wieści o rycerzu łaknę.“
„Boże, miej w pieczy królowę!“
„Dziękuję-ć, choć po raz wtóry to słyszę. I odegnij wreszcie karku, w oczy mi spójrz: może w twej twarzy odczytam wieść jaką.“
„Boże, miej w pieczy królowę!“
„Surowość nazbyt okrutna jest, bracie, w pokorze twojej. Będę i ja surowa w błaganiu mojem: — mnichu, podejm głowę! bo, z karku ci zdjętą, pod oczy podjąć ją sobie każę.“
Aż się sokół na berle Pani strzepnął; a że oślepion w tej chwili kapturkiem złotym, nie wiedział, czego chcą od niego. Więc się tylko szponami berła lękliwie chwytał, szum orłowy czyniąc nad głową zahukanego mnicha. Podjęła się z pod konia charcica biała, ledwie tam przyległa, pręży kabłąk chudego ciała i dziwi się niuchem uporowi mnicha. Nie warkła
Strona:Żywe kamienie.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.