Strona:Żywe kamienie.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

przecie ta królowej stróżka, a tylko pysk swój długi na ramieniu mu kładzie, — łasi się nim do mnicha.
Na ten widok opadł natychmiast gniew pani w oprzytomnieniu onem, że wszak to brat franciszkanin przed nią klęczy: wszelkiego stworzenia przyjaciel najłagodniejszy. Na tę myśl, pewność siebie — ta kobieca — rozjaśniła jej twarz: jako że kobieta z dobrego zawsze swoje dobędzie, a i z niemym, gdy dobry, ugwarzy. Ku czemu wszakże najkrótsza droga, by w lica urodę choć raz przecie wejrzał!
Poprawi się pani na strzemionach, tuż u pochylonej głowy mnicha: — ujrzy brat, jak pod białofutrzanym obłogiem królewskiej szaty, na złoty łuk strzemienia, wychyli się łasiczką i zakolebie gołąbkiem siwym pani ciżemek biały. I choć oczy natychmiast zamknie, widzi wciąż tę stopkę malutką.
Dziwi się pani w duchu, że mnich jest tak zakamienialy, iż mimo tego nawet nie spojrzał jej jeszcze w twarz. Więc zgubi strzemię i „popraw, braciszku, popraw! — woła, — bo się osunę z siodła.“ Jęły ręce mnicha opływać on kształt z oddali, nie śmiejąc dotknąć, ni tę ptaszynę, gdy sfrunie z gniazda. I tak, troskę świadcząc rąk dewocyą, pomocy zaniechał; — nóżka sama trafić w strzemię musiała. I już się dawno na niem oparła, gdy przypadły do niej wreszcie ręce nieskore, a za rękoma i usta mnicha. Nie broniła pani, choć się nieco zdumiewa temu zaszlochaniu, które wstrząsa wciąż klęczącym.