żongler opowiadał w piekarni, — lico najpiękniejsze, jakie Bóg dał kiedy kobiecie ziemskiej!...“
Wonczas dopiero pojęła pani to zapatrzenie się jego. Z pod kaptura, na bladej jak opłatek twarzy jarzą się ku niej oczy mnicha: świecą zjawie żonglerowego romansu. Aż zrumieniła się twarz pani i rzęsami przytuliły jej oczy na takie aż pochlebstwo! — Ileż bo razy w rojeniach swych skrytych miała się za królowę Ginewrę najpiękniejszą, pana Lancelota samego kochankę! ileż to razy kazała żonglerom opowiadać sobie oną powieść! — Więc aż się wstydzi. A gdy palce zabawia teraz w zmieszaniu różą u swych piersi, myśleć musi, że wszak to malarz, piękności zachwytliwiec, utonął oto oczyma w jej urodzie. Więc ta jej głowa na wiotkiej szyi sama się słania ku zapatrzeniu mnicha: — napatrz się, miły, napatrz dosyta.
I zaduma, napoły senna, skołysała nagle jej myśli:
„Miodna pszczoła na mej róży, — miód piękności wiecznotrwały!... W przeorową księgę wieczną, w błękit, złoto i purpurę, w szat królewskich gloryi całej, mnisze wwiedzie mnie pacholę.“
I skinąwszy, by pochód ruszył dalej, tę różę z przed piersi miotnie w uroczne oczy mnicha.
A gdy się wszczęły koło niej orszaku gwary i okrzyki ludu, patrzała przed się jak nie w porę ocknięta: tak dziwnie obce zdało jej się wszystko naokół, i ten plac przed kościołem, i ten lud pokrzykliwy, i ten zamek na górze widny. Kędyż to śpieszyć kazała i wieść się dworakom? W komnat swoich
Strona:Żywe kamienie.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.