Pod zczerniałą w mroku górą kościoła ledwie się znaczył brat franciszkanin, przyległy gdzieś do schodów szeroką kupą szmat mniszych. Zrzadka tylko przerywał pacierze, prostował grzbiet i rozglądał się po placu: czekał na one dworki, które miały rycerzowi uładzić ucieczkę z miasta. Ale niewiasty one nie zjawiały się wcale, — mnogie bo sprawy ma pewnie królowa na głowie swojej!
Pusto było. Tylko, ku przerażeniu mnicha, kozodój rogaty przechycnął tędy w poświstach i pokrzykach żaków pędzących za nim. Ujrzawszy brata, ucieszył się bardzo on cap; a gdy się zdało, że zbodzie rogami w napędzie, przytuli się do habitu kosmatą piersią, wyjmie z półdrętwych palców tę różę, którą zostawiła mu królowa, powącha kwiat, wetknie go mnichowi z powrotem w garść, sprośną swawolą połechta brata, parsknie mu w twarz jak ten koń — i poskoczy dalej w ulice. A za nim żaki. Śmieją się niecnoty z zakonnika.
I znów pusto.
Wola cudza, mnisze posłuchanie: gdy trzeba, stać będzie do rana — i z tym ogniem w palcach. U figury pod klasztoru murem złoży tę różę; może ujmie wonczas duszy ciągłego przypominania tej chwili, jak pod szaty obłogiem na złotem strzemieniu kolebie się gołąbkiem siwym ten ciżemek pani... „Oo!“ — coraz to bezradniej myślom z wieczora za furtą klasztorną... „Pana Lancelota siłą królowa do się sprowadzić kazała, opowiadał żongler... Został przyjęty
Strona:Żywe kamienie.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.