in logiam, w rozmownicy, co było znakiem osobliwej przychylności pani...“
Ociężało serce; grzech rojeń czai się nad duszą i głuszy pacierze. Domarad, niedobra gorączka, otrząsa mnicha dygotną.
Na plac wjeżdża konny; — gdyby nie zatętnienie kopyt, cieniem by się zdał. Wprost na mnicha jedzie.
„W imię Ojca, Syna i Ducha... Od niej wieść!!“
„Ty żeś jest brat franciszkanin, z którym mówiła królowa?“
„Ja. panie!.. Oh, ja, ja!“
„Masz u pułapu kościoła, w absydowej bani, obraz Zwiastowania zdziałać, a królowę w nim za anioła. Zdołasz li to?“
Ku górze rozłożyły się w olśnieniu dłonie brata; niewiadomo: w nieba li się tak zapatrzył, czy też w oglądany już zawczas on obraz w absydowej bani. Aż wysłannik królowej podwakroć swe pytanie powtórzyć musiał:
„Zdołasz li to?“
„Gdy przeor każe, potrafię.“
„Pomówi się tedy z przeorem. — Wiozę-ć i drugi rozkaz. Masz się jutro na zamku u królowej pani stawić.“
Mnich tylko ramionami bezradnie rozkłada i chyli się, a chyli w pasie.
„Zostaniesz, bracie....“
„Przyjęty in logiam, w rozmównicy!..“ — przerwie mu mnich. I chwyci się rozpacznie za głowę.
Strona:Żywe kamienie.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.