Strona:Żywe kamienie.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

Podejmie się pan w strzemionach, zdumiony, o czem to właściwie mniszysko zabredziło tak gwałtownie. I odyma wargi nad tem szczególnem upodobaniem sobie jego przez królowę.
„Przyjmą cię, mnichu, na zamku, gdzie raczą w łasce. A jakiejkolwiek doznasz, w milczeniu doniesione musi być to do grobu. Inaczej biada tobie i klasztorowi!“
„Oo!..“
Zawrócił pan stępa, głucho uderzają kopyta konia.
Pędem ruszy brat do klasztoru. Lecz z za wieży kościoła zabiega przed niego nagłym wyskokiem chmara złych postaci, — jakby z górnych krawędzi wieżowych ześlizgnęły się doń po murze.
Z twarzą w dłoniach przypadł mnich do ziemi.


Na rynku tymczasem, po nieszporach, zatańczono znowuż. Te skoczne gromady wszelakiego ludu, w siwym zmierzchu dymami zasnute i naświetlone zwiewnemi wybłyskami płomieni, wydawały się z za szyb ludzi statecznych nieledwie zmorą wieczora, strzyg tajemniczym zlotem. Bo choć niby radosne te pląsy, w posuwiste reje snują się przy pochodniach, w ciężkich mieszczan upojenia lube.
Tylko rybałty czynią skoczne wyrwańce. Tylko mieszczka jaka, z mężatek mocno już podłechtanych, szerokie swe stroje jeszcze bardziej poszerzy spódnic