płoszą się szczury i zlatują nietoperze ku nagłym bielom cielesnym. Tylko sówka z wieży przedrzeźnia starek chichoty.
Bo żak, jak ten kogut, nie wiele tam patrzy: która plącze mu się najbliżej, a gdacze najgłośniej, — ta dobra!
Natomiast bachowe skoczki w capów futrze zaganiają się tylko za młódkami. Brzydzą się Panki szczurów zalotem i ciemnemi zakamarki, a cieszą ich zarówno dziewcząt śmiechy, jak i dąsy; zaś nadewszystko raduje gromadzka uciecha. Bo gdy ich nawet która między rogi piąstką zdzieli, nie gniewają się wcale o to Marchołty one sprośne; parskną tylko, otrząsną kudły i skoczą wraz do innej, szczypać ją słowem Satyrów. Rychło patrzeć, jak, za dąsami i gniewem, taka skłonność wzięła kobiety ku nim, że się same ich psotom wciąż nastręczają: za kozią bródkę targają, kłują, czem się da, w łydy.
Oto wtuliła się któraś sama takiemu w kosmate łapy.
„Panku!..“ — szepcze pieściwie.
„Mhm?..“ — wymrucza się cap w lubości.
„Szpetnyś, jak na pokaranie Boskie!“
I wywinie mu się wraz z ramienia, cofa się tyłem, a łapkami trzepie: psoci, ni ten kociak z kundlem grubym. Zbodnąć ją biegnie Panek drażniony, a wraz fletnię z pod pachy wyciąga i gniew swój, a jurność całą, piosenką wyśwista, wytupocze w tańcu.
Owóż i druga garnie się ku niemu: ta już się nie tuli, a wprost ramiona na szyję mu zarzuca.
Strona:Żywe kamienie.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.