Strona:Żywe kamienie.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaś mnicha wtedy dopiero poderwało z ziemi i wwiało aż na schody kościoła. Z rozstawionemi ramiony okrzyknie się za nimi:
„Za to klasztoru okradzenie będzież mnie ona chociaż chciała, szatany?!“
„Każda!“ — ryknie śmiechem sfora piekielna.
I w tego śmiechu rozpryskach na gęśli ruszy w pląs sabatu. Pokładają się strzygi w kosmate łapy incubów swoich, rozrywają szaty pod szyjami, snadź i wstyd sam już im za ciasny ku uciesze onej. A piersi, z pod giezła dobyte, prężą przed sobą za rogi bodliwe. I w poskokach szalonych uderzą w ten dyablic skwir:

Novus, novus amor
est quo arde
o!...



Nie na długo jednak wróżono uciesze tej. Oto u wylotu ulicy, widzą, stoi pan mąż w szubie i ogromnej czapie na uszach, — opodal drugi, — za węgłem trzeci się czai. Satyry nie rycerze: tylko ich kopyta widziały niewiasty, gdy mąż za kark już chwytał i rzucał o ziem, sobie pod nogi.
„Tu-żeś?!... Tu-żeś mi?!... Na takiem to weselu? Ledwiem żonglera przepędził z piekarni, co ci głowę romansem zczmucił, za szatę ze skrzyni najdroższą, rozrzutnico durna!... I zgził mi przecie babę! Skoczków ci się teraz zachciało i piszczków