„Różnie różni powiadają. Są, którzy mówią, że gdy pani Diana, postarzawszy się, wszystkie nimfy zazdrośnie wytępiła, — cherlać poczęli i kasłać Pankowie. W takiej żałosności widziano go właśnie w Aleksandryi. I tak zczeźli pono. Zasię dziś? teraz?... By prawdę rzec, mnie się onych przytrafiało widzieć tylko śród ucieszników grodzkich pod sąsiadów oknami, ale w skórze zapożyczonej pono od bydląt.“
Żaki już się znaleźli pod stołem, by szczypać w łydki skoczków bachowych, w capów skórę zaszytych, i drażnić słowem, — że bydlęca.
Aż się goliard za nimi ująć musiał:
„Nie o naszych ja przecie myślałem! Wszakże oni to, dla sztuki, mimusy tych dawnych. I nikomu na krzywdę, a sobie na zarobek poczciwy. Bo zważcie, żaki: — nie natrząsali się nigdy nad dolą i niedolą człeczą satyrowie dzicy, radzi każdemu z pod smętu życia wyłechtać jego własną ochotę, własnemu jego życiu na ulgę! Tak też i nasi czynią. I ich sztuka satyrów zacna, a z pradawniejszych piękności idzie niźli każda inna. Ich by na czoło igry wszelkiej, by zbodli ludziom wprzódy z grzbietów wszystkie pomstliwe brzemiona doli.“
Skoczka tymczasem pochyla nad jego łagiewką cynowe dzbanisko wina, przyciskając do swej napół obnażonej piersi: — z zadymionej cyny zdały się porówno, w złocistych połyskach światła. Jął głaskać dłonią te dwie obłe kruże: kobiecych piersi i dzbana.
Strona:Żywe kamienie.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.