Strona:Żywe kamienie.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.
L

Lekarza nie trzeba było szukać daleko, bo, gdy się ściemniło i dobrych chorych nie stało, przeniósł się z przed kościoła ze swemi worami, i w drugiej izbie tejże gospody leczył podlejszy naród. Rad był tedy i on, że go od smrodu tych kalek odciągnięto między weselszych chorych.

Oto, ledwie próg przestąpił, roześmiały mu się oczy do pstrego ludu rybałtów. Wysoko podjął z czoła kołpak.
„Witajcie, mistrze!
„Witaj, dobry lekarzu!“
Obstąpią go kołem zgiełkliwem. Kiwa lekarz głową wyrozumiale: wie dobrze, jak srodze alteruje choroba płochy naród igrców; a cóż dopiero zjawienie się osoby tak poważnej, poprzednika księdza z wiatykiem: lekarza. Więc choć niewiele słyszy w tym gwarze, potakuje wciąż siwą brodą:
„Wiem, wiem, — na pamięć umiem, — co się między rybałty przytrafić może. Pił któryś z mistrzów nad miarę głowy? — i ustrzeliło! Djabły mu