Strona:Żywe kamienie.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.

Linochód wziął było złą wieść najgłębiej do serca; kroczył ponuro na uboczu i mruczał do się:
„Czem dla mnie lina w powietrzu, dla niedźwiednika bestya, tem dla poety kobieta. Wielkie niebezpieczeństwo dla ciała i duszy jest w sztuce każdej.“
„Prawdę rzekłeś, mistrzu!“ — przytakuje lekarz, oglądając swój nóż pod światło. — „Prawdę rzekłeś! Osobliwie w sztuce lekarskiej, która jest oddawaniem swego dobrego zdrowia niedołęgom, a współczującej duszy chrześcijańskiej djabłu bezlitości. Bo w naszej sztuce zbędziesz z czasem litowania wszel....“
Zaciął. Chlusnęła krew i zabulgotała w garnku.
„Jezus Marja, zarżnął człeka!“ — wrzaśnie w tej chwili dziewka.
A lekarz ją z miejsca w pysk, aż się obali, klęcząca.
„Czego ryczysz, krowo, kiedy nie ciebie rżną?!. Trzymajże tam który garnczek, bo nas tu wszystkich zabluzga.“
Nie wytrzymał na sobie widoku krwi nierycerski naród rybałtów. Porozłaziło się bractwo po izbie, a w gawędach odwodzi usilnie myśli od przykrego widoku.
„A wszystko to sprawiła ona suknia z „nędzy“. Oh te stroje kobiece! Ciekawość, który to właściwie tak się na nią wykosztował?“ — rzucił jeden z nich pytanie.
I zakotłowało się nagle śród wagantów; poczną pozierać podejrzliwie jeden na drugiego, aż cisza tego pytania zawiśnie w powietrzu.