u nas. Stąd wątpienie stare, czy macie oną i czy możecie być zbawione.“
Opatruje lekarz chorego. Dziewka klęczy wciąż na ziemi z garnczkiem krwi w jednej ręce, a z lampką w drugiej, i słucha oczyma i gębą, jak też to człek uczony nad nią prawi. W dymnem świetle oliwy zda się twarz goliarda jak śród kadzielnic okrzepła i żółta jak na katafalku. Gromadzą się znowuż naokół rybałty, włażą na zydle, ławy i stoły, by pojrzeć na on cud sztuki leczenia: na wydartego śmierci człeka. Słychać było i pochlebstwa żaków:
„Doctor miraculosus!“ — szepczą w tłumie.
A te ich szepty w rozgwar podziwu zamieniły się nagle, gdy goliard, przysiadłszy na ławie, zażądał kęsa chleba, — kto po chleb sięga, ziemi się chwyta. Tylko widok potem towarzysza, jak oto żuje smutnie kromczynę jakowąś bez okrasy, a i nuży się co chwila przy tej robocie dziecka, — dziwny obraz zanękania i bezradności życiowej, — goryczą i żalem wypełniły serca kamratów. Obsiada go kołem, każdy wtyka mu jaki kęs z sakwy, proszą, by się dobrą myślą całkiem ozdrowił. Nie dziw, że mu wino tak rychło uderzyło do głowy, skoro je wlewał w puste kiszki. Dziewka już tam warzy dla niego na żużlach komina polewkę krzepiącą. Żonglerzy tymczasem, jako towarzysze najpoważniejsi, przysiedli się doń na ławie i skrzepiają słowem: — żyć winien, potrzebna ludziom sztuka jego.
„Komu?“ — pyta goliard z gębą pełną chleba.
Strona:Żywe kamienie.djvu/197
Ta strona została uwierzytelniona.