Strona:Żywe kamienie.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

Ledwie śmierć skrzydłem swojem musnęła izbę, — myśli melancholik, — a tu stworzenie każde zatula się ufnie w to ciepło życia, którego jutro może już nie będzie.
„Strzeż nas, Panie, ode złego.“


Lekarz był rad z uzdrowienia goliarda, a i połechtan pochlebstwem żaków. Uśmiechały mu się oczki nad siwą brodą i zacierały ręce, gdy krążył teraz koło pustych stołów, zaglądając daremnie we wszystkie dzbany.
„Stągwi sześć, jak w Kanie galilejskiej!..“
Dostrzeże to dziewka i już z krużą a czarką biegnie od beczki.
„Znowuż ty! — uszczypnie ją lekarz w policzek. — Ty jedynie pomyślałaś nad tem, co się należy utrudzonemu. Nalejże poczciwą ręką. Ze wszystkich kobiet tego miasta ty jedyna pokarmiłaś wędrownego poetę. Tego ci święty Julian, patron wędrownych, nie zapomni w życiu... W twoje dobre oczy! — (przepił). — Nalejże i drugi raz. A goliard niech ci się wierszem wywdzięczy: szczęście w miłości przynosi wiersz poety, gdy komu przypisany... W twoje!.. Możesz nalać i trzecią. Gdybym miał syna, szepnąłbym wyrostkowi o tobie. Przy innych złajdaczyć może łatwo i na waganty zejść, zaś na takich piersiach, — (kładł jej rękę na tej dyni), — jak na łonie