ust? Dumy-ż to skrzydła przypina wam do ramion? Wzwyż porywa? — nad te śmietniki i gnaty, jakie jeno zostawili nam ludzie w życiu... Inny on tu z djabłem uradził dla was lek. Chcesz go sprobować który? Na zapału stygnienie w piersiach — zaleca oto życia zło? — za gryzącą kauterię na serce?!“
To spadło już na głowy żaków jakby z kułaka pokutnego kaznodziei. I spłoszyło ich całkiem. Już nie oczy, a dusze młode kierują się za goliardem.
Co widząc lekarz, czemprędzej zlekceważyć stara się go przed nimi. „Chociażeś ty dysputacyi artista, widzę, i od paryskich może mistrzów, spróbuję ja się jednak i z tobą“, — myśli. Więc rzecze z umysłu niedbale:
„Gryzie cię, mistrzu, nadewszystko sumienia nęk za to wszystko, czegoś zaznał przy skoczce. Tylko że z nim do żadnego udziałania w życiu nie dojdziesz, ledwie pod klasztor się dowleczesz. Moja zaś troska, lekarza, o życie. Od ciebie ledwiem śmierć przepędził, z grobu mi gadasz... Baczże: gdy ty się tu z panią śmiercią na ławie pieścisz, na ulicy przed gospodą zebrało się już kilku z Acedyi dziś uleczonych. Na ich czele murarz kościołów, a mistrz kamieni żywych, czeka tam z worem swych narzędzi. I ja tu, lekarz, z wami. Zgoła, cały nasz ordo vagorum zbierze się do świtu.“
I, wmiast kułaka mniszych pokajań, rozwartą dłoń wesela wystawi przed żaki:
„Pójdziemy waganty za naszem przeznaczeniem szukać corde jucundo, co w smutkach wciąż
Strona:Żywe kamienie.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.