Strona:Żywe kamienie.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

Przerwał sobie zamyśleniem nagłem. Pogiął się kark stary na ławie, niżej kolan zwisła broda jesienna.
„Co więcej rzec ci mam, chłopcze? Gdzie się tacy dwaj (wskazał znów ramieniem rycerzy obu) przez lat dziesiątki nie pokazują wcale, tam... mija niejednemu w goryczach wiosen szereg, w cierpkościach mija i młodości lato, — gdy po grodach rozlewają się tymczasem trzęsawiska istne: — „Łatwo, rychle, zażywnie i lubo...“ Tam one serca, jak powiadasz, odęte, żre Acedia ,na zimno’, niczem rdza żelazo, by najkrzepsze w sobie... Które ocalić już to jedno tylko może: — rzucenie w ogień!“
Tu zerwał się nagle z ławy.
„Nie wierzysz mej doli, — pytaj goliarda!“
„Choć on ze mną pić dziś nie chciał,“ — przypomniał w niespodzianym zwrocie tę urazę do niego. — „Wina!..“ — ryknie nagle na izbę całą.
Może uprzytomnił sobie w tej chwili swe opuszczenie w tem mieście, gdzie — za towarzystwo człecze, za kamractwo, drużbę i miłość samą — od lat tylu dzban jeno wystarczać musiał.
Przygarnia oburącz do fartucha brodę wielką; by zajrzeć całą gębą w dzban próżny na stole.
„Wina!“ — huknie po raz drugi.
Ale dziewka nie chce usłużyć panom od tamtego stołu za to ich nastawanie na rybałtów życie i zdrowie.