Strona:Żywe kamienie.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

„Mm!..“ — odyma się i hardzi przy beczce, pod boki ujmuje na opór.


Nawet waganty przysłuchiwały się uważnie wszystkiemu, o czem tu mówiono. I zaduma ich objęła nad wypitemi czarkami. Próżno ich lekarz tak wychwalał i sławił, nad społeczność ludzką wynosił. Nie jestże, prawdziwie, nawet to najlepsze, co z siebie ludziom dać mogą, — łatwe, rychłe i krótkie, by ten płomień konopny, który mało co zaświeci, a nikogo nie ogrzeje.
I pogadują oto między sobą o tych aplauzach na rynku, po których tak prędko zbierają już tylko urągi w wejrzeniach ciekawych. Pytać goliarda o te zmrugiwania się mieszczan przy spotkaniu poety, o te ich wyśmiechy i wzgardliwości pod rzęsą, któremi obluzgać każdej chwili gotowi dufność w klerku mniemaną, — choćby goliard zatulał się był pod kapturem w samej Muzy ciszę i zadumy. Żonglerom, wiadomo, nie brak przymizgów pań grodzkich, które nawet przed mężów własnych niechęcią jako tako ich zastawią. Ale innych kamratów ściga już jawnie złość i zohydzanie przed ludźmi. — Zasię to piętno urągliwości społecznej wszyscy już towarzysze społem cierpieć muszą na sobie — w tem wystawaniu po przedsieniach kościelnych w żebraków kompanii, po onych łaźniach, kędy ich w piątki jedynie z żydami już tylko wpuszczają. A niech która z ich kobiet, —