Strona:Żywe kamienie.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.

On rycerz wielki, który dotychczas milczał wciąż na ławie, a i potem wobec płatnerza roboty, — zwraca się wreszcie ku wagantom z otwartą już przyłbicą. Obie ręce wsparł na krzyżowym jelcu, — rzec coś pragnie. Przycichną, — korna i dziwnie żałośliwa trzoda przed ogromem tej zbroi, pawęży i miecza.
„Za dnia, na rynku, — usłyszą wreszcie, — zastawiłem sobą któregoś tu z was, — że się wolnym ptakiem obwołał i prawdę poety mówić ludziom mniemał. Ledwiem kilka ulic z nim przeszedł, poznałem jaka to prawda poety. Tu zaś, leżąc na ławie, wsłuchiwałem się uważnie w sumienia wasze. Wiem teraz, jaka jest i wolność wasza, igrce... Na gościńcach cygaństwa może i wolne, w społeczności ludzkiej wy gorzej niż niewolniki, bo gdy tamtych chlebem i biczem jarzmiono, was tylko aplauzami na rynku.“
Zerwą się na te słowa żonglerzy z ław. Z umysłu miękkim, bo tak bardzo wzgardliwym, gestem dłoni, odchyli rycerz od siebie to żonglerów oburzenie.
„Nie żelazo wy, wierę, które w ogień rzucone być chce ku skrzepieniu w żywą stal. Ostawajcież tedy z Bogiem. Ja stąd precz odchodzę, — pewnie w zbirów łapy. Jeśli, za igry samej pohańbieniem w tym grodzie, i rycerskiego ducha na rynku tego miasta pod pręgierz wystawią, przyjdźcie popatrzeć, — piewce bohaterów!“
„Tego nam, panie, nie zadasz!“ — doskoczy do niego goliard jakby z pogrozą gromady całej.