ocknie się i zło samo na poniżu: podejmie to kruczysko, przycupnięte na okapie. I załopoce tem skrzydłem jego — od łuny krwawem.
Tak się żegnał co chwila przedewszystkiem ten, który leżał oto powalony na ostatnich stopniach kościelnych schodów, ociekając po nagim grzbiecie strugami krwi. Zczerniał od tej posoki i biały sznur franciszkanina w skurczu dłoni. Bokiem rzuciło brata na schody, w tej rozpaczy może, iż za późno temu na pokutę, kto za kobietę skarbonkę klasztorną djabłom oddał. Już taki nawet myślami swemi nie włada, bo i pokutę nawet temi obrazami mąci, jakie mu djabeł w uszy naszeptuje.
W ustach biczownika bełkoce się jeszcze jakiś szczątek pacierza, choć ani jeden płomyk jaśniejszych wyobrażeń nie rozświetla mu tej przepaści, w jaką strącony będzie, owca zbłąkana: przyjść mu wszak kazała Pani do siebie. A dusza, w przeczuciu zatracenia, wspominać mu każe wciąż oną chwilę, gdy rycerz pocałunkiem ust swoich wzionął mu w piersi grzech swój, — potężniejszy snadź nad wszystkie pokut moce.
Bo za każdem zelżeniem ręki wraca przypomnienie onej chwili, gdy z pod białofutrzanej szaty na złoty łuk strzemienia wychynęła się łasicą stopka