Strona:Żywe kamienie.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.

I jakby za jego to przynaglaniem, ten poszum ludzkiego zbiegowiska przy ogniu dalekim zagłuszać jął nagle jakoweś rozruchy z innej strony miasta.
I niczem zamieć gwałtowna zerwał się w dali krzyk gromad całych. Wichrem poniosło to w ulice, rozwrzasło po zaułkach w tumultów wiele: w jakoweś ścierania się zgiełkliwe, w broni wszelakiej poszczęki i gonitwy na ,huzia!’ tłumów całych.
Docucają te krzyki brata. „Na Boga, — szepcze, — co się w mieście dzieje?!“
„To samo, co i w tobie, frate: — walka, dusz osiadłych i tułaczych walka!“
Zatrzepoce się mnich nie wiadomo dokąd; może w oprzytomnieniu onem, że gdzie się takie nagłości dzieją, tam i zakonnik bywa ku potrzebie — dla dusz rozgrzeszania.
Lecz tymczasem tuż obok, gdzieś koło kościoła, zatupocą zbiry z przeraźliwym świstem pościgu i wrzaskiem uganiania się za kimś:
„Tego tu gęślarza w dzwonkowej czapie!.. tego kozodoja o łydkach włochatych!.. Kuklą wesołkową nakrywa on, ponoć, tonsurę ledwie zarosłą, powiadał kanonik. — Zetrzećby z ziemi plugastwo takie!.. Ten między nimi wiła i djabła wysłannik najgorszy!.. A widzisz? nie ustrzegła cię dziewka w alkierzu? Wyniosło cię na ulice wścibstwo igrcowe — na żałosny ponoć koniec.
Głuchy łomot obucha o głowę chyba człeczą — i jeden tylko krzyk rozdzierający: już w niebo miłosierne, już o co innego chyba, niźli o zratowanie ciała.