Strona:Żywe kamienie.djvu/255

Ta strona została uwierzytelniona.

Wystawia mnich krucyfiks w obu dłoniach. Z pacierzem na ustach biegnie w tamtą stronę.
„Maszże ty jeszcze, frate, władzę rozgrzeszania?..“
Zachwiały się nogi pod mnichem; runął bez czucia na ziemię.


Na gwiezdną kopułę grodzkiej nocy, ni ten okręt z Zamorza, wypłynął księżyc z nad murów. I wejrzał na plac kościelny tą omgloną źrenicą zaświatów, która i grodu mury w zamki-niewidy odmienia i człecze postaci tak odcieleśnia, że owo parobczak konny błędnym rycerzem na drodze się wyda, a człek zbrojny na koniu Parsifalem samym zgoła. — Wwiało skrzydło jasności wzwyż po schodach kościoła, nasączyło poświaty we wnękę dźwierzy, na te wniebowzięciem smukłe szeregi pań świętych i błogosławionych królowych.
Napoły ockniętemu mnichowi wypatrzyła smuga księżycowa u stóp tych postaci — dwóch rycerzy, jak dwie mary, pod okiem miesiąca bledsze życiem od onych pań w kamieniu. Rozmroczyły się i cienie po bokach miesięcznej smugi, ukazując jakieś gromady śpiącego na schodach ludu. Acedją to tknięte, grodu smutniki, w poodpustowej nocy śniły tak może u progów kościoła swój sen o wyzwoleniu.
Chyłkiem a czujnie wychyla się z za węgła ulicy pstra wataha rybałtów i żaków wędrownych, każdy z toporem, czekanem, widłami lub kłonicą w kułaku.