Strona:Żywe kamienie.djvu/256

Ta strona została uwierzytelniona.

Niejeden ramię swe, strzaskane gdzieś koło łokcia, za rękaw przy garści podtrzymuje zębami. Krwią ocieka ta i owa głowa; a wszystkie dymią jeszcze żarem uniesienia.
Na placu aż zakrzepłym w srebrzystej oćmie, w mgławej omartwicy zaświatów, stoi rumaka mara dziwokształtna: ni to koń siwy, dwoistem siodłem ukulbaczon, ni to łasica, wydłużonością ciała swego. Zstępują ku niemu rycerze, spływają po świetlistym kobiercu. Jednego panowie dosiedli konia — w zaświadczenie przyjaźni: — jak chce przykazanie drugie graalowego szukania. Sztywno trzymają się w kulbakach, prężą nogi w strzemionach ku końskiej aż szyi, w górę wznoszą koncerze. I jednym ruchem szyj obu obzierają się za wagantami.
Nie słychać wcale kopyt tententu, ani kroków ludzi.
Bo takiej ciszy uroki sączą się z naświetlonej wnęki kościoła, kędy w blasku miesięcznym uwysmuklają się jeszcze bardziej żywe kamienie pań świętych. Bo taka ponurość milczenia czerni się pogrozą wieżyc obu. Bo takie zasłuchanie, zapatrzenie jest w tym smoczym kadłubie i dziobie kruczyska, które wychynęło się całe nad wrąb okapu, pozierać, jak oto ciągnie w światy wagantów plemię bękarcie za błędnymi ojcami wszelkiego — po wieki — tułactwa dusz.
Nieodparta siła podejmuje mnicha z klęczek i wlecze musem po zaczarowanej kładce księżycowej smugi. Lecz u węgła kościoła, tuż na zakręcie, groza pęta mu nagle kroki.