Strona:Żywe kamienie.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.

W poprzek drogi leży wagant powalony, głowa młodego nurza się policzkiem w ohydnej biało-krwawej mazi i świeci nad czołem czerwienią kaptura w dzwonkach; szeroko rozrzuciły się na brukach ramiona martwe, ściskając jeszcze w dłoniach smyczek i gęśle igrca. Szmatką przyplusnął do ziemi człek zabity, tylko bose stopy i łydki waganta wysztywniają się trupio z pod oponki. A w oćmie księżycowego tumanu widzą się te nogi, chwilami, niczem racie kosmate.
W poświacie srebrzystej, pod omgloną źrenicą zaświatów, która kształt każdy w niewidy odmienia, — zda się, że postacią Panka, gędźca i joculatora padła tu pod obuchem na bruki igra sama: — wagantów bojownica ze świata smutkiem!
Mnicha tymczasem już w dal odniosło za tamtymi, którzy wychodzą z grodu. W głębi ulicy, — widzi, — leży pokotem straż pokonana. Niczem wyłom w murze, stoi na ścieżaj po nocy otwarta brama grodzka; most spuszczony. Bieleje za nim wolny gościniec świata.
Między strażnikami, wysztywnionymi i po skonie, leżą w kłębkach ciała żaków, jakby porozrzucane tu rogiem szalejącego byka. Acz nieżywy, przysiadł jakby pod murem siłacz okrutnie gruby; w piersi jego, pod giezłem otwartej, tkwią toporzyska czekanów, dziryty i bełty, miotane jak w tarcz igrzyskową. — Pod nogi położył mu się linochód, zasiekany całkiem, w swej blaszkowej łusce rycerza na linie. Włócznia z żerdzi jego popisów, strzaskana