Przechylała się głowa w kołpaku, gdy lekarz w tych dumaniach zapatrzył się oto w przepaść gwiezdną nad sobą. Aż się koń zatrzymał u dróg rozstaja, nie wiedząc w którą stronę skręcić mu każą. A że rozkaz nierychły, więc ten łeb swój dziwnie kudłaty i szczeciniasty ku ziemi wyciąga, skubie rozchodników kępę pod sobą.
Tu, za bramą miasta, u pierwszego rozdroża, stał w kamieniu od pradawna Dobry Pasterz z jagnięciem na ramionach i trzodą owieczek długoszyich, garnących się pod jego dłoń. Spojrzy lekarz na Jezusa-za-murem i pochyli się na koniu. Milszym nad kościół w grodzie był kacerzom ten Pasterz, że idzie, jak mawiali, z czasów dawnej, ufniejszej wiary; zanim mnichy poczęły ludzi straszyć, a nękać nieustanną wystawą krzyża, ku przypominaniu żydowskiego morderstwa nad Synem Bożym; — które to nękanie jest przeciwne naturze Dobrego Boga, uczą kacerze.
Widzi lekarz u podstawy kamienia jakoweś słowa, żłobione w głazie. Więc przechyla się bokiem na siodle z palcem przed się wyciągniętym, by dojrzeć uważnie, co też tam napisano.
„Dokąd?..“ — wypatrzył z trudem pierwsze zaledwie słowo.
I utknął wraz na niem: — stropiło go bardzo Boże pytanie z rozdroża.
„Ledwiem to nędzne życie swoje w tym gwałcie zratował i bramę grodu minął, — wraz: „dokąd?..“
Strona:Żywe kamienie.djvu/264
Ta strona została uwierzytelniona.