Strona:Żywe kamienie.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

sztuki, — duszom na rozprężanie się z powszedniości. Panowie zasię — po prawdzie. A Bóg chyba tylko wie, w czem jest więcej prawdy.
Powracali tedy myślami ku swej doli, kurczyli się ku niej duszami.
Ciągną oto po gościńcu i wzdychają tłumnie.
Niedźwiednik, który, dla ciężkiego kroku swego zwierza, pozostawał zawsze w tyle, mitrężył dziś nazbyt po drodze. Że śmierć u bramy grodzkiej go nie dosięgła, porzucił krwawą siekierę i chwycił się znowu łańcucha igry: dawał się z powrotem bestyi. — Kto zaś do doli swej od progu śmierci powraca, tem żarliwiej oglądać się pocznie za dawnych dni ciepłem lub tęsknotą ich bodaj.
Od czasu do czasu zatrzymują się towarzysze na gościńcu i hukają na niego zdaleka. Patrzą: — przysiada znów niedźwiedź na zadzie pośrodku drogi, pysk żałośnie, jak na zawycie, wyciąga, rozdyma chrapy: śle niuchy w gościńca mgliste po księżycu dale.
Daremnie obaj tęsknią za swą panią, daremnie wypatrują skoczki na gościńcu, od bramy grodzkiej.
Muza wagancka zdradziła tym razem nietylko goliarda, lecz i towarzyszy wszystkich.
Alić niedźwiedź tak się szarpnął znienacka, że aż wyrwał swemu panu łańcuch z ręki. Z mgły księżycowej wynurzyła się nagle od strony miasta garstka najbardziej zapóźnionych żaków. Czyjś płacz rozlega się między nimi. A oni prowadzą tę płaczkę z pogrzebową atencyą i nawołują kamratów, aby przystanęli, pojrzeć, kogo się tu przywiodło z grodu.