Strona:Żywe kamienie.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.

Milczenie snadź nakazuje, bo z palcem na ustach a drugą dłonią na piersi chyli się pod kapturem brat furtjan.
Z posochem w dłoni i torbą przez ramię wyrusza pasterz szukać owcy zbłąkanej. Zrzadka za furtę wygląda: i oczom i nogom starym świat nazbyt rozległy: daleka mu tedy droga pod klasztornym murem, — dalekie wędrowanie...
Trzęsie się głowa i broda siwa w smęcie pielgrzymiej zadumy.
Aż nakoniec, — gdzieś u węgła, — przy muru zakręcie, — ujrzy najmilszego dla się brata. Klęczy oto mnich z rozstawionemi ramiony, a tchu prawie w piersi nie czerpie: taki się oderwany zdał od świata. Spadł przeorowi ciężar z piersi: nie ciałem, a duchem zabłąkał się ten wagant mniszy śród odpustowego wczoraj zgiełku w grodzie. Znał pasterz doświadczony trzodę swoją: po samej skrusze klęczkowej odgadywał łacno popełnionego grzechu naturę. Zaś ten tutaj wspomaga jeszcze klasztor gorliwą modlitwą i pod jego murami.
Podchodzi tedy do mnicha, kładzie mu rękę na głowie i powiada za wymówkę całą:
„Strzeż się, bracie Łukaszu, by ci Bóg nie odjął darów sztuki twojej z duszy nazbyt wątłej, którą nawet odpusty zamącić potrafią; by nie uprzykrzył sobie i mojej powolności dla cię. Wszelako słusznie czynisz, włóczęgo, że się do Tej tu garniesz, która i za wagantów dusze najniestateczniejsze zastawia się