„Ktoć, bracie goliardzie, te wieści o mistrzu przyniósł? — rozpytuje oto ciekawie.
„Ultramontanus, który nam drogę na gościńcu zaszedł; człek z za gór.“
„I tenże ci mówił, że Pitagor to po piekle i czyscu mistrza za żywa wodził. Źle-ć powiadał!“
Zaprzeczy goliard niecierpliwym gestem.
„Mnie-ż to, — powtarza widocznie po raz drugi, — mnie Pitagor czeluście piekieł otwierał i za mnie z potępionemi duszami gadał, — w zrojeniach moich, z których zaledwie strzępy jakoweś, tu i owdzie spisane, błąkają się między oświeconymi po świecie.“
„Znam, znam!“ — usłyszał niespodzianie.
Daremnie goliard czegoś więcej wyczekiwał oczyma: przeor zadumał się raptownie. A po chwili powiada:
„Dopełnienie w duchu, tonie i kolorze na wielceć pono szlachetniejszej dojrzało jabłoni.“
I w starczej nagle krzętności pośpiechu spędza goliarda ze skrzyni. Nurzając się w niej na kolanach powiada, jak to najmilsi bracia franciszkanie, ni te kruki Eljaszowe, znoszą mu tę karm. Bosemi nogami przebiegają skalne w górach pustynie, gdzie i żebrem bogobojnym się nie pożywią, a takie oto skarby bezcenne przynoszą mu na plecach.
Z temi słowy dobył ze skrzyni księgę skórzaną.
„My zasię, żonglerzy i goliardy, zawsze o głodzie i nie na żebraczych karkach pokory, lecz w piersiach dumnych — i żywem słowem — przynosimy ludziom wszelaką karm, ducha; a przedsię nie mnichom tylko,“ — zamruczy goliard w nowem osępieniu.
Strona:Żywe kamienie.djvu/297
Ta strona została uwierzytelniona.