Strona:Żywe kamienie.djvu/306

Ta strona została uwierzytelniona.

„Przybiegł tu ze świata, jak do prawej rodziny swojej, mdły brat franciszkanów: joculator świecki: poeta. Był, — i poszedł, uczepić się może znów zalotnego płaszcza swej Magdaleny. Był, — może wyspowiadać się nawet pragnął, a pogrozę gniewu Bożego jeno usłyszał. I poszedł — z nieulżonym grzechem swej duszy.“
Zdało się mnichowi, że zerwie chyba w tej chwili więzy penitencyi przy księdze, wybiegnie za furtę, i dogoniwszy go na drodze, padnie mu na szyję, wołając: „Przerzuć, bracie poeto, grzech swój w moje serce mnisze! na moje barki pokutnika! w żarliwość moich pacierzy!..“
Lecz oto baczyć musi na biadanie starego przeora, który każdem słowem dopomina się o spojrzenia brata.
„Gęśle swoje, — spójrz, Łukaszu! — goliard nam zostawił: za votum do kościoła powiadał. Co miał, to klasztorowi w pobożnej myśli oddał. Sam zaś od nas pogrozę gniewu Bożego jeno dostał. Bo nawet kromki chleba na drogę nie otrzymał... Kto tu grzeszniejszy? Kto — franciszkanin — na wskazania miłości mniej baczący? Kto dolę, sumieniu łatwiejszą, od Pana Boga dostawszy, rad innych sądzi surowo i okrutnie: zły sędzia Kajfasz?!.“
„Ja! — ja! — ja!“ — żarliwie, po trzykroć, uderzy się w piersi brat Łukasz.
„W imię świętego posłuszeństwa nakazuję ci, bracie Łukaszu, abyś mnie słowem nie omijał, gdy sumieniem ominąć nie zdołasz!“