Strona:Żywe kamienie.djvu/311

Ta strona została uwierzytelniona.

pewnie i czeka na przeora, by się przysiadł na jego konia. Bo nie jednoż to: od kielicha w cyborium szukać Graala czary, czy od Ewangelii na ołtarzu nowego zakonu?!..“
Wiatr przebiegł nagle szelestem po haszczach przydrożnych i jął skrzypieć cedru konarem, ocierającym się o mur. „Głusz! — pustkowie! — omartwica!“ — skowyczało to skrzypienie nad klasztoru furtą. I wypłoszyło coś żywego z gałęzi. Bezgłośny trzepot skrzydeł ciężkich, przelatujących nisko, chyłkiem, tuż u muru samego. Ziemi grudą przypadła gdzieś sowa na krzew. I z wklęsłej twarzy swej błyska żółtem okiem.
„Gołębica kacerskiego ducha!“ — otrząsnął się w sobie.
I jął się rozglądać naokół, jakby z tej urocznej drogi samotnictwa wydostać się czemprędzej w tchnienie świata i życia, — w słońce gdzieś wyskoczyć, polem szczerem przebiedz, choćby jak ten pies włóczęga z kłodą u szyi, dlatego niczyj, że bezpański.
Rzucił się w bok, między te głogi i ciernie na okopy klasztornej granicy, strzeżonej od złego przez oną tu Postać w kamieniu.
Szamoce się i targa śród krzewów ciernistych, depce chrusty pod stopą, póki zadyszany nie zatrzymał się na wale.
I nie obejrzał po za się.
Za klasztorem ostro rysował się w tej chwili gród, w baszt wieńcu, pod obłoków przegonem. W dali, nad tonią borów wypiętrzały się po skałach czer-