Strona:Żywe kamienie.djvu/317

Ta strona została uwierzytelniona.

Odpycha skoczkę od się precz. I powiada, że nie obije cholewą lub rzemieniem, bo nie pan mąż; bo gardzi onymi mieszczany, którzy obijają swe żonki, by do spłakanych pchać się rychło pod pierzynę. Wstrętną jest każda sprzeczka z kobietą, ale wstrętniejsze bodaj jest takie godzenie się potem. Więc to jej powie tylko: że pieszczotą nie dotknie się jej już nigdy.
„Nigdy!“ — dodał wybłyskiem oczu z pod kaptura.
Stropiła ją bardzo ponurość tego wejrzenia. „Od mnichów wraca, — myśli, — kto go wie?..“ A rozbrojona z kłamstwa swego, już nie wie, co począć; — aż omiękły nagle te jej usta bezradne.
„Nie zostałeś w klasztorze?“ — pyta nie do rzeczy, po raz drugi już dzisiaj.
I wybuchnie nagle takim zaszlochem, że aż stuli się cała i rozdygoce ciałem.
Chwycił ją mocno za ramiona oba.
„Bij!“ — woła w szlochu dziewczyna.
„Głupiaś!..“
W tył ją przegina tym uchwytem, odsuwa od się, ku lepszemu podpatrzeniu prawdy.
„Mimo piachu łży twej głupiej, jaki mi sypiesz w oczy..?“
„Nie mogę bez ciebie!..“ — buczy dziewka w obie swe dłonie u twarzy.


Więc podjął odruchowo dłoń dla pogłaskania tej głowy: niechże się uspokoi wreszcie. Prawdo-