ścian. Pośrodku bieli się ołtarz, w bluszczu osnuciach, pod ofiarnego dymu kłębami i smugą.
I słychać głos z za ołtarza tego:
„W progi Apolla świętego siedliska
piewca z czem wkracza? Świeżych gron obiata
na łask jakich zbłaganie spłynie z jego czary?“
Siebie samego widzi tam u ołtarza. Klęczy owo wagant napoły mniszy, z gęślą pod pachą, w czarnej i ciężkiej szacie klerka, zapylonej kurzem ksiąg i piachem włóczęgi: — joculator niby dzisiejszego ducha, z czołem nie jaśniejszem i nie lżejszem ponoć od onych szat. I bijąc tam czołem o ołtarza stopnie, kończy w duchu modły jakoweś:
„.......
nie Indu złoto i słoniową kość,
nie winnic plony lub sardyńską włość,
— pogodę duszy mej, o Synu, daj, Latony!..“
Niemniej żarliwie od krzyku dziewczyny przed chwilą dobyły mu się z piersi ostatnie zwłaszcza słowa tej modlitwy. A na pół zaledwie ocknięty z tego czaru, pojął, że na tych bogów cmentarzu żywe kamienie przemówiły doń — przypomnianem tak nagle słowem Horaca.
Wczoraj to wszak jeszcze, na kamieniu grodzkiej ulicy, siedział było nad oną księgą, którą od mnichów wykradła dla niego dziewczyna.
„I znowuż ona!“ — pomyślał niechętnie.