czarną, spozierającą białkami... „Djabła?!“ — pomyślał z otrząsem. — Ale wcale nie szatanów złością spoglądają te oczy. Błyskawica i płomień żywy zataja się w uśmiechu tych źrenic; aż po granice upojenia stuliły się zlekka powieki. Usta bożyca są w zadumie poważne, gdy rozsiewną jakby pogodą czoła uśmiecha się brodacz, ludziom życzliwy. Liść winny i grono oplata mu czoło.
Odgadł: — Bachus to sam, w wieku dojrzałym, — Dyjonizos!
A ta ust i oczu boskich, sporna jakby ze sobą, mowa, wlała goliardowi w żyły ogień uniesienia w tem przypomnieniu nagłem:
Kędyż, o Bacche! uwodzi Twój duch?
wskroś pełen Ciebie, Tobą upojony w szał,
kędyż się rwę? przez jakąż przedzieram się gąszcz?
.......
ku gwiazdom śląc, pod Zeusa tron
pieśni me nowe, które z żadnych ust...
.......
O, słodka grozo! — w Twe ślady, o Boże! o Leneusie!...
gdy winnic boski liść uwieńcza skronie Twoje...
Urwały mu się słowa tej pieśni; myśl w bok nagle odskoczyła. I wyciągnęła się dłoń, jakby po własnego życia tajemnicę, która w tej chwili przewiała, zda się, tuż obok niego.
A że tak oczyma i duchem w innych był światach, więc nie spostrzegł wcale, jak z za bluszczów wystąpiła dziewka jego, dziwnie niesamowita po swych niedawnych pokłonach u kamienia. Zwarta nagiemi