Strona:Żywe kamienie.djvu/334

Ta strona została uwierzytelniona.

Południowej pory ocknięte zewsząd gwary i bez Fauna fletni obejdą się teraz. Starczy za nią dziewcząt śmiech szklany w rozbryzgach dreszczów od ziąbu kąpieli: a i te bluzgi, tryszcze i kaskady wokół ich ciał atłasu, tak błyskliwie roześmianego w słońcu i w takie szafiry zasnutego po cieniach.
To w cień, to w słońce pstrągiem wyrzuca się z wody z dziewcząt najmłodsza: jeszcze chłopię prawie, o kształtach niegiętkich i tak twardo rozrzucanych w poskokach, że się z tych nóg, ramion i główki pod dzwonnemi loki rozgwiazda co chwila czyniła — za krzyk radosnego ciała na ,Evoe!‘ młodości.
Nie matka się o nią troska, lecz — jak to bywa, gdy macierz płocha, — siostrzyca nieco starsza. I stateczniejsza — tą porą pierwszego u dziewcząt ściszenia: gdy ich oczy do śmiechu pochopniejsze, niźli usta, w młodej już powadze panieństwa. Źrenice jej natomiast są takiej ciekawości pełne, tak słońcem wraz z rosą nasiąkłe i tak rosiście roześmiane, jak te bławaty o wczesnym ranku. Rankiem i wczesnością jest cała, a giętką aż zaczepnie w swych wiotkościach rytmicznych, — choć szczupłe ma jeszcze łydki, piersi jak jabłka i różowe ramiona.
Siostrzyce najstarsze tymczasem, czujnością łani u wody, zasłuchały się nieufnie i w strumienia samego głos, który na nurcie skrętu w nuty dwie, w dwa zabełtania i z dziewczęty się teraz swarzy. Oto ledwie zanurzyły w nim swe stopy lekkie, on basem o nurtu głębiach coś im tam prawi i bulgoce w powadze. A prządek piękna rączki chyże czerpią co